Polskie „Północ – Południe” | Co do zasady

Przejdź do treści
Zamów newsletter
Formularz zapisu na newsletter Co do zasady

Polskie „Północ – Południe”

W trakcie wojny secesyjnej liderzy zbuntowanego Południa wypowiedzieli posłuszeństwo konstytucji i legalnym władzom Stanów Zjednoczonych i przez cztery lata sprawowali własne porządki na części terytorium USA. Gdy rebelia została stłumiona, amerykańskie sądy musiały zmierzyć się z tym, że działania władz zbuntowanych stanów były – w świetle konstytucji i jej rozumienia przez wygranych – nielegalne, a osoby, które podejmowały te działania, nie miały do tego umocowania w prawie. Posługując się modną dziś w Polsce terminologią, moglibyśmy nazwać te osoby neofunkcjonariuszami.

Zanim jednak los południowej rebelii został przesądzony na polu bitwy, ustanowione przez przedstawicieli zbuntowanej władzy prawo kształtowało stosunki społeczne i stawało się podstawą obrotu społecznego i gospodarczego w znacznej części kraju. Mimo traumy wynikającej z bratobójczej wojny amerykańscy sędziowie – ojcowie, bracia i synowie tych, którzy stracili życie we wznieconej przez buntowników wojnie domowej – gotowi byli przyjąć to do wiadomości i uznać, że pod pewnymi warunkami trzeba się z tym pogodzić w imię bezpieczeństwa obrotu, dobra obywateli oraz sprawnej i zgodnej odbudowy państwa.

Sądy stanowe i federalne (z Sądem Najwyższym USA na czele) sięgnęły w tym celu do pradawnej doktryny tzw. legitymacji faktycznej (de facto doctrine). Wywodziła się ona jeszcze z średniowiecznej Anglii, w tym z podobnie burzliwych czasów wojny dwóch róż, podczas której o angielski tron wojowały rody Yorków i Lancasterów. Po zwycięstwie Yorków angielski parlament uchwalił zaś ustawę zwalniającą z wszelkiej odpowiedzialności tych, którzy poddali się władzy przegranych rywali. Uzasadnieniem była potrzeba zabezpieczenia pokoju i fakt, że ściganie i rozliczanie nielojalnych arystokratów i przedstawicieli ludu, którzy polegali w swoich działaniach na prawie „neokrólów” z domu Lancaster, choćby nawet było moralnie pożądane, mogłoby wyrządzić interesowi publicznemu nieporównanie większą szkodę1.

Bezprawie źródłem prawa

Z czasem doktryna legitymacji faktycznej nabrała nowoczesnych kształtów w orzecznictwie angielskich sądów i zaczęła służyć głównie do ochrony bezpieczeństwa prawnego tych, którzy podporządkowywali się decyzjom rozmaitych rzekomych piastunów różnych urzędów, których działania stwarzały wystarczające pozory legalności. Służyła jednak i nadal służy także do rozwiazywania problemów systemowych, takich jak spory o skutki działań nielegalnie wyłonionych władz, zgromadzeń parlamentarnych i rządów. W istocie stanowi ona, że w pewnych sytuacjach, ze względu na potrzebę ochrony bezpieczeństwa obrotu, bezprawie może stać się źródłem prawa.

Doktryna legitymacji faktycznej podlega wielu skomplikowanym wyjątkom, trudnym do wyjaśnienia bez popadania w kazuistykę. W pewnym uproszczeniu można jednak powiedzieć, że służy ona utrwalaniu skutków działań i aktów prawnych, które – choć niekonstytucyjne – nosiły jednak pozory legalności i przyczyniały się do zapewnienia porządku i bezpieczeństwa obrotu, co usprawiedliwiało podporządkowanie się im przez zainteresowanych, nawet jeśli mieli oni świadomość mniej lub bardziej pewnej wadliwości prawnej tych działań i aktów. Tzn. służy sanowaniu takich działań władczych, które – choć nielegalne – nie stanowiły aktów czystej uzurpacji (np. nie były podjęte wyłącznie w celu wywrotowym albo wyłącznie dla zapewnienia sobie przez uzurpatora nieuzasadnionych korzyści).

Problem „neosędziów”

Warto przyjrzeć się tej doktrynie z naszej polskiej perspektywy – z perspektywy wyzwania, jakim jest odbudowa legitymacji władzy. W szczególności zastanawiając się nad problemem naprawy wymiaru sprawiedliwości i nad kwestią tzw. „neosędziów”.

Rozumowanie, które legło u podstaw omawianej anglosaskiej doktryny, zaczęło już przeważać w rodzimych rozważaniach o ważności wyroków wydanych przez sędziów powołanych z wniosków Krajowej Rady Sądownictwa w kształcie nadanym jej przez naruszającą konstytucję decyzję poprzedniej większości parlamentarnej. Choć początkowo w debacie publicznej padały argumenty, że setki tysięcy wyroków wydawanych przez takich sędziów są rzekomo automatycznie nieważne, obecnie słychać już jedynie zapewnienia przedstawicieli nowej władzy, że ze względu na dobro obywateli i potrzebę ochrony ich bezpieczeństwa prawnego nie może być o tym mowy.

Nadal istnieje jednak problem statusu prawnego tysięcy tzw. „neosędziów”. Słychać głosy, że wszystkich ich należy poddać „weryfikacji” lub postępowaniom dyscyplinarnym, bo decydując się na przyjęcie nominacji od „neo-KRS”, postąpili oni w sposób oportunistyczny, sprzeczny z etosem sędziego, często odbierając przy tym szanse w rywalizacji o stanowiska sędziowskie koleżankom i kolegom, którzy postąpili pryncypialnie i nie ubiegali się o nie z nadania łamiącej konstytucję władzy. W języku omawianej tu anglosaskiej doktryny legitymacji faktycznej należałoby powiedzieć, że – zdaniem głoszących te poglądy – nie da się usprawiedliwić faktu, że sędziowie oparli swoje działania i decyzje zawodowe na bezprawnym postępowaniu poprzedniej władzy, na ustawach uchwalonych przez uprzednią większość parlamentarną sprzecznie z konstytucją i na aktach prezydenta RP, który podejmując je, sprzeniewierzył się swojemu urzędowi. Ich powołań nie można zatem sanować. Takim sędziom należy odebrać nominacje albo awanse otrzymane od władzy, która przyznawała je wbrew konstytucji, prawu europejskiemu i międzynarodowemu i łamała standardy demokratycznego państwa prawa.

Jednak po pierwsze pogląd, że to polski Trybunał Konstytucyjny ostatecznie decyduje, co jest zgodne z najwyższym prawem obowiązującym w Polsce, nie jest wcale pozbawiony sensu. Podobnie jak pogląd, że wady i nadużycia (nawet ewidentne) w obsadzie Trybunału nie wykluczają wcale podporządkowywania się jego faktycznej władzy – w tym w zakresie rozstrzygnięć dotyczących sposobu nominacji sędziów. A przynajmniej nie wykluczają podporządkowania się jej w zakresie, w jakim jest to niezbędne dla zachowania porządku publicznego i zapewnienia obywatelom bezpieczeństwa prawnego do czasu naprawy ustroju państwa w drodze koniecznego do tego konsensusu politycznego.

Po drugie, sędziom przyjmującym nominacje od władzy łamiące standardy demokratycznego państwa prawa przyświecać mogą różne pobudki.

W tym kontekście warto wspomnieć o innym przykładzie ze świata common law – tym razem z Hongkongu.

Interes obywateli

Ze względu na historyczne związki Hongkongu z Wielką Brytanią i światem common law w ogóle, system prawny tej autonomicznej części Chińskiej Republiki Ludowej zorganizowany jest w ten sposób, że w tamtejszym Sądzie Najwyższym (Court of Final Appeal) zasiadają gościnnie emerytowani, a nawet czynni sędziowie angielscy, australijscy, nowozelandzcy czy amerykańscy. Gdy w 2020 r. władze Chin zaczęły ograniczać autonomię Hongkongu i wprowadzać tam rozwiązania prawne sprzeczne z zasadami demokracji, podniosły się głosy, że zagraniczni sędziowie powinni zrezygnować z zasiadania w tamtejszym Sądzie Najwyższym, a nowi kandydaci nie powinni przyjmować nominacji do tego sądu, by odciąć się i nie legitymizować działań autorytarnych władz. Brzmi znajomo?

Znaczna część sędziów, których dotyczyły te wezwania, postanowiła im jednak nie ulec. Wyjaśniali, że sprzeniewierzyliby się wówczas misji, jaką mieli obowiązek pełnić dla dobra ludności Hongkongu, polegającej na staniu na straży praw Hongkończyków. Przekonywali, że rezygnacja lub odmowa przyjęcia nominacji byłaby popularnym i stosunkowo łatwym aktem protestu z ich strony, ale główni zainteresowani – Hongkończycy stawający przed tamtejszymi sądami – straciliby na tym, a nie zyskali. Ich interes powinien zaś mieć znaczenie decydujące.

Kogo rozliczać?

Oczywiście nie wszyscy kandydaci na sędziów, którzy decydują się przyjąć nominację w warunkach takiego dylematu, przed jakim stanęli zagraniczni sędziowie i kandydaci na sędziów w Hongkongu czy polscy kandydaci na sędziów lub wyższe urzędy sędziowskie w Polsce ostatnich lat, robią to z czystego zapału do dawania odporu opresyjnej władzy wykonawczej. Każdy zawód zaufania publicznego wiąże się z prestiżem i innymi korzyściami, które grają rolę przy jego wyborze i są bardziej lub mniej świadomie brane pod uwagę przez przedstawicieli tego zawodu w decyzjach dotyczących kariery.

Czy nie uzasadnione byłoby jednak domniemanie, że przynajmniej znaczna część spośród tysięcy polskich sędziów, którzy przyjęli nominacje lub awanse w ostatnich latach, chciała po prostu rzetelnie wykonywać swój społecznie niezbędny zawód? Że przyjmując powierzane im funkcje, kierowali się w mniejszym lub większym stopniu potrzebą zapewnienia działania aparatu, który ma chronić obywateli także w czasach kryzysów i zawirowań politycznych? Bo akty władzy powołującej ich na te stanowiska, choćby niekonstytucyjnie, spełniały faktycznie tę funkcję? A jeśli nie jesteśmy gotowi przyjąć takiego obalalnego domniemania – nawet wobec sędziów, którzy prawidłowo weszli do zawodu – to czy nie świadczy to o głębszym problemie dotyczącym autorytetu, z jakim wiąże się zawód sędziego w Polsce i przyjętego w naszym kraju modelu tego zawodu w ogóle? A problem ten – jeśli istnieje – dotyczy przecież nie tylko tzw. neosędziów.

Wobec osób współodpowiedzialnych za spowodowanie stanu systemowego bezprawia należy zawsze wyciągać odpowiednie konsekwencje. Trzeba jednak odróżnić tych, którzy z premedytacją współdziałają w jego zaprowadzaniu wyłącznie dla własnych korzyści, od tych, którzy starają się w nim odnaleźć i nawet jeśli na tym korzystają, to ich zasadniczym zamiarem jest sprawować pożyteczne społecznie funkcje. Należy również wziąć pod uwagę, czy próby „rozliczania” tych drugich i odbierania im uzyskanych awansów i korzyści, choćby były w niektórych przypadkach moralnie pożądane, nie zachwiałyby powagą i niezależnością sądownictwa do tego stopnia, że spowodowałyby nieporównanie większą szkodę niż ich zaniechanie. I czy nie należy skupić się na wyciąganiu konsekwencji prawnych, a przede wszystkim politycznych wobec rzeczywistych uzurpatorów – tj. tych polityków, którzy z premedytacją, dążąc do własnych korzyści, doprowadzili do utrzymującego się latami stanu bezprawia, jak i tych, którzy dla własnej korzyści będą go utrwalać lub pogłębiać, zamiast rzeczywiście odbudowywać rządy prawa.

Stanisław Drozd, adwokat, praktyka postępowań sądowych i arbitrażowych kancelarii Wardyński i Wspólnicy


[1] S. Scheidt, A cloud of constitutional illegitimacy: prospectivity and the de facto doctrine in the gerrymandering context, „Duke Law Journal” 2020 vol. 69:959.